Dzisiaj to się działo... oj działo się działo. Rylu jak to Rylu: 'no ja nie mogę, muszę babci ogródek przekopać...' no to co, w towarzystwo wpadł Lisu. A z Lisem jak to z Lisem odpoczynku nie ma. Jedziemy spokojnie do lasku i mówi 'chodź pokażę Ci taki fajny zjazd nowy mamy... ble ble ble' miał być łatwy. No patrzę zjechał na lajciku to się wycofałem jakieś 10 metrów, wsiadam na rower wpinam tego buta i wpinam a on chyba błotem zalazł i się wpiąć nie chciał, korzeń już przede mną dobra jest klik! no to jadziem. Korzeń mijam widzę, że dalej jest taka dziura i dopiero ląd jakieś 30cm niżej, a na dole dwa drzewa. I tu się zaczęły schody... takiego czegoś to ja jeszcze w życiu nie przeżyłem. Tylne koło zsunęło się już z tego korzenia, a ja czuję, że lecę w powietrzu, a obok mnie już te drzewa zaraz. Widziałem już jak mi się zęby w glebę wgryzają i nagle grunt pod kołami rower sam skręcił i drzewa ominąłem. Takiego zjazdu to jeszcze w życiu nie miałem, ręce trzęsły mi się kolejne 10 minut, a do teraz pamiętam ten moment w którym leciałem w powietrzu czego kompletnie się nie spodziewałem, no ale do rzeczy. 3 urozmaicone podjazdami kółka wyścigu, ostatnie skrócone bo już nie miałem sił i przez park do domu. Tyle emocji z dzisiejszego wypadu, trening męczący - zbieram na pulsometr. Ktoś chętny do datków, to bardzo proszę. :P
Dopiero się nabijałem z 'konowców' którzy strzelają sobie zdjęcia, a Morpheo przyłapał nas na tym samym. :D Z resztą kręcił się jak... nie powiem co i widzieliśmy go chyba z 10 razy. Już tradycyjnie coś tam lekko dzisiaj w lasku osiedle i z powrotem. Tak aby zaliczyć.
Rylu jak to Rylu nie może wysiedzieć w domu i wyciągnął mnie na rower. Wyszliśmy z domu o 13.30 i z racji na moją rękę celem był park, jednak Sagan jak to Sagan w miejscu nie wysiedzi... Pogoda nawet ładna, więc uderzamy na lasek. Stęskniony prawdziwego terenu szedłem jak przecinak ale Michał zaczął stękać, że 'coś mu się dzisiaj nie chce jeździć' ale nie ma tak dobrze. Jak zawsze obok giełdy, gliniankami do lasku na drugą stronę, tam obowiązkowo runda wyścigu, ledwo przetrzymana przez mój prawy bark. Już teraz wiem po co Maja Włoszczowska tak zaparcie ćwiczy ręce... Z powrotem do parku i do domu. Jeszcze po drodze wbiliśmy się w ten zakichany 'marsz życia' i trza było ich omijać. Wypad udany, ręka się goi, rower za krótki ale da się przeżyć. Muszę się za niego zabrać.